sobota, 2 kwietnia 2011

W tango z "Rango"

W dzisiejszych czasach na plakatach promujących filmy animowane powinno znajdować się ostrzeżenie, czy przypadkiem dany film nie jest przeznaczony dla dzieci, bo jeszcze niczego nie podejrzewający dorosły wyląduje na czymś pełnym różowych dinozaurów śpiewających o Panu Słoneczko i do końca życia będzie miał psychiczny uraz. Bowiem już od pewnego czasu zauważyć można, że animacje nie są adresowane już do najmłodszych - skończyły się czasy, kiedy dziesięciolatek zaśmiewał się w kułak, a dorośli mieli kilka wyszukanych smaczków na otarcie łez, że właśnie marnują godzinę życia. Teraz to dziecko próbuje nie zasnąć (najczęściej używając do tego najbardziej szeleszczących rzeczy jakie może znaleźć w pobliżu), kiedy opiekunowie tarzają się po podłodze ze śmiechu. "Shrek", "Epoka Lodowcowa", "Skok przez płot", "Na fali", "Madagaskar", "Auta", "Iniemamocni",  "Odlot"... można tak wymieniać. Ale całkiem nową jakość wprowadza tu "Rango" - film, który już nawet nie próbuje udawać, że jest dla dzieci. 


Tytułowy Rango to trzymany w terrarium kameleon o aktorskich ciągotkach, który przez serię nieszczęśliwych wypadków (w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu) ląduje w małym miasteczku Piach - położonej na pustyni Mojave pozostałości po Dzikim Zachodzie, gdzie mieszkańcy mają więcej broni palnej niż zębów. Udając nieustraszonego rewolwerowca, twardego jak kości martwego Indianina, zostaje kochanym i podziwianym szeryfem. I byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że w mieście skończyła się woda, a ostatnie jej zapasy zostały przemyślnie ukradzione... więc mocny głównie w pyszczku Rango będzie musiał pokazać, jak nieustraszony jest naprawdę. 

Fabuła jak ze zwykłego filmu dla dzieci? Może. Ale wykonanie zdecydowanie nie jest, dzięki czemu "Rango" to jeden z lepszych filmów jakie zdarzyło mi się oglądać. Zacznijmy od początku - historia. Prosta, nawiązująca do trochę teraz po macoszemu traktowanego westernu, ale opowiedziana z dystansem i przebijająca się wielokrotnie przez tzw. czwartą ścianę (oddzielającą postaci od widzów w kinie) - głównie dzięki sowom el Mariachi, robiącym tu za chór z greckiej tragedii i dorzucającym własne komentarze na temat dramatycznego końca tej opowieści. Scenarzysta  po prostu bawi się całą historią, mieszając komedię z dramatem i nie uciekając od surrealizmu, żonglując schematami i wyostrzając je aż do absurdu. A co najważniejsze - nie przekracza przy tym granicy parodii czy pastiszu i w poważny sposób realizuje sceny dramatyczne. Nie przeszkadzają, nie wydają się być upchnięte na siłę i zgrabnie zlewają się w całość z  mniej  poważnymi kawałkami.  "Rango" to filmowa zabawa, ale zdecydowanie nie żart. 

No i jest to też właśnie 'filmowa zabawa' z zupełnie innego powodu - aluzji. "Rango" to istna kopalnia odniesień do innych dzieł filmowych i to często zaskakująco klasycznych, jak chociażby 'Chinatown'. Już sam motyw z kontrolowaniem wody byłby źródłem skojarzeń, ale kiedy dorzucimy jeszcze wygląd Burmistrza Piachu i jego komentarze na temat przyszłości i wody... 

Znajdź dziesięć różnic. 
Aż się poważnie rozglądałam na Jackiem Nicolsonem. 'Chinatown', 'Trylogia dolarowa', 'W samo południe', 'Piraci z Karaibów', 'Czas Apokalipsy', 'Trzech Amigos'... nawiązania w większości przypadków aż kolą w oczy - oczywiście w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. No i między innymi dlatego film ten przeznaczony jest dla dorosłej widowni - może niektóre dzieci złapią odniesienie do "Piratów...", ale reszta najprawdopodobniej będzie dla nich całkowicie stracona. 
Sowy Mariachi

Kolejną rzeczą, która sprawia, że film jest znakomity, jest muzyka Hansa Zimmera, który sięgnął po meksykańskie rytmy Dzikiego Zachodu, do swojej zwykłej, znakomitej zresztą muzyki dodając pazur la musica de Mariachi, z całym arsenałem trąbek i gitar. No i zaprosił do współpracy nikogo innego jak zespół Los Lobos, znany wszystkim kinomaniakom z samego początku 'Desperado'. Cancion del Mariachi, napisany i zagrany przez nich a zaśpiewany przez Antonio Banderasa, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych meksykańskich rytmów, prawie jak 'La Cucaracha' (zachęcam zresztą do przeczytania tekstu tej radosnej piosenki przy której tak dobrze się tańczy - zaczyna się słowami 'karaluch, karaluch, już nie może chodzić' a potem jest tylko lepiej). No ale do "Rango" wracając - czasem owe rytmy dostają rockowego brzmienia, czasem stają się bardziej liryczne, ale zawsze znakomicie pasują do tej historii z Dzikiego Zachodu. Tak dobrze, że miejscami aż przeszkadzają nałożone na muzykę dialogi... 

Tak wyglądał plan 'Kronik Spiderwick'.
Tak NIE wyglądał plan "Rango"
Teraz chwila zachwytu nad grafiką, aż boleśnie wyostrzoną i realistyczną. Teksturom jeszcze sporo brakuje do bycia mylonymi z prawdziwymi, ale jeśli chodzi o ruchy, gesty i mimikę postaci, a także o tło... To widać że za niedługo powstawać będą mogły filmy z cyfrową Marlin Monroe i nie będzie on wyglądała jak Jessica Królik z 'Kto wrobił Królika Rogera'. Jest to w dużym stopniu zasługa (podobno) innowacyjnej metody kręcenia - dubbingujący aktorzy dostawali odpowiednie kostiumy, przypominające stroje animowanych postaci, odgrywali kolejne sceny na prawdziwym planie z rekwizytami, nie w blue boxie, i dopiero na to nakładana była komputerowa obróbka, z zachowaniem aktorskiego 'podkładu'. Nie wiem, na jakiej zasadzie dokładnie to działa, ale efekt jest naprawdę niesamowicie realistyczny i stanowi pewną ucztę dla oczu. Będzie to jeden z niewielu filmów, które dadzą większą radość na Bluray'u niż zwykłym DVDku, a w każdym razie mam taką nadzieję. 

Po tych zachwytach przychodzi chwila na bardziej krytyczną refleksję - zakończenie jest najmniej satysfakcjonującą częścią filmu. Nie wejdę tu w szczegóły, żeby przypadkiem nie zepsuć filmu tym, którzy go jeszcze nie widzieli, ale tak jak całość "Rango" radośnie balansuje na granicy realizmu (w takim zakresie, w jakim opowieść o gadających zwierzętach cwałujących na ptakach może być realistyczna), tak cała fabuła znajduje zakończenie dzięki magii i dziwnym zbiegom okoliczności. Niczym w "Świętoszku" Moliera, końcówka po prostu musi być szczęśliwa, koniec i kropka, więc trzeba ustawić wszystko tak, żeby było jak najbardziej radośnie. Poziom dialogów jest utrzymany, jest odpowiednio dramatycznie i żartobliwie zarazem, ale jak dla mnie nie do końca satysfakcjonująco... 

Młoda dama w rogu obrazka nazywa się
Priscilla... może Królowa Pustyni? 
(Mój umysł tak bardzo zdumiał się końcówką, że wykopał tunel do interpretacji 'Incepcji', podkradł kilka pomysłów i zaczął bombardować mnie wątpliwościami czy czasem Rango nie ginie na pustyni uciekając z miasta, a zakończenie filmu to jedynie jego przedśmiertelne marzenia... Ale to już chyba  byłaby zbyt poważna interpretacja, a nawet - nadinterpretacja). 

Ogólnie rzecz biorąc, "Rango" to film, który bardzo przyjemnie zaskakuje dorosłego widza i bardzo niemile - nieletniego (tak do 15 roku życia, podejrzewam, potem już więcej jest takich, którzy kojarzą 'Czas Apokalipsy'). Bystry, intrygujący, bawiący się schematami i niesztampowy, z genialną muzyką i świetną stroną graficzną. Zapewni 107 minut naprawdę niezłej zabawy. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz