sobota, 23 lipca 2011

O Madrycie słów kilka, czyli notatki z podróży

Zaczęły się wakacje, a razem z nimi - podróże małe i duże. Ja akurat miałam szczęście załapać się na podróż dużą, jako że poleciałam na tydzień do gorącej stolicy Hiszpanii i schodziłam tam własne nogi do krwi i żywego mięsa (niestety bardzo dosłownie). A teraz, siedząc sobie przyjemnie w fotelu, postanowiłam odwiedzić Madryt jeszcze raz - tym razem dzięki sile wyobraźni i słowa pisanego, przedstawiając tutaj co w tym mieście widziałam, słyszałam i zwiedziłam. Więc czas powrócić do Madrytu!

Piękny pomnik, piękna flaga, rusztowania i śmieci w postaci reklam i napisów
czyli Madryt. 




Nie chcemy wiedzieć co rekompensował sobie Alfons XII tym pomnikiem...
W Hiszpanii na każdym rogu są pomniki i monumenty; wiele z nich
podobnych gabarytów. 
Podróż po Madrycie zacząć należy od wybrania środka lokomocji, a to niełatwa sprawa, jako że do wybór jest szeroki i dostosowany nawet do najbardziej wybrednych gustów. Można chociażby podróżować tradycyjnie - per pedes, i ten system stosowałam osobiście jako technofob i miłośnik poznawania miast podeszwami butów. Sposób ten jest o tyle ciekawy, że jako jedyny pozwala na dokładne poznanie nie tylko Najbardziej Znanych Miejsc (dalej zwanych NZM), ale i także tych mniej znanych i nie uczęszczanych, ukrytych przed wzrokiem jeżdżących według przewodnika turystów poprzez żywopłoty, rogi domów i całe kwartały budynków. Można zobaczyć miasto takim, jak widzą go mieszkańcy, a nie takim, jak chcą, by widzieli go przyjezdni; nie da się poczuć atmosfery miejsca przebywając tylko w wybranych punktach i jeżdżąc wyznaczonym traktem. Chodząc na piechotę po Madrycie, a szczególnie jego starówce, warto jest wybierać miej uczęszczane uliczki, pełne ciekawych sklepików i knajpek, czasem cieszących oko interesującym domem lub choćby ciekawą tabliczką z nazwą ulicy, dających coś w postaci smaku codziennego życia Madrillienos.

Sposób ten jest jednak ryzykowny i to wcale nie dlatego, że tubylcy łapią turystów co zboczyli ze ścieżki i wkrajają ich do paelli. Jeżeli jednak jesteśmy turystą aktywnym, nielubiącym siedzieć w kafejkach i/lub w hotelowym pokoju, to warto potrenować długie spacery i zaopatrzyć się w płaskie, naprawdę dobre buty. Niech gorąca pogoda nikogo nie zraża do tenisówek i adidasów; Madryt to może i miasto stosunkowo zwarte, ale i tak nachodzić się trzeba zdrowo (bo chodzenie jest zdrowe...), więc lepiej jednak styl i szyk sandałków na obcasiku zachować na okazje stacjonarne. Dla pieszego Madryt może być też frustrujący z powodu rozbudowanej sieci drogowej: po pierwsze, skrzyżowania nierzadko mają po pięć i więcej odnóg, więc połapanie się w tym, gdzie i kiedy trzeba skręcić często wymaga opanowania zaawansowanych technik obsługi mapy; po drugie, przy wszechobecnych skrzyżowaniach są wszechobecne światła, które nastawiły się na utrudnianie życia niczego nie podejrzewającym pieszym. zielone światło jest najczęściej na tyle krótkie, że nawet żwawym krokiem nie zdoła się przejść przez całą ulicę i kończyć trzeba truchtem lub biegiem już na czerwonym; przejścia znajdują się często w znacznej odległości od samego skrzyżowania, więc trzeba mocno nadkładać drogi; czerwone światło potrafi świecić przez naprawdę długi czas bez powodu. Sami mieszkańcy Madrytu niewiele robią sobie ze świateł i przechodzą wtedy, kiedy mają ochotę, często nawet lawirując między autami. Jest to jeden ze sposobów na odróżnienie turysty od tubylca - pierwszy w 99% przypadków grzecznie czeka na zielone światło, drugi pruje przed siebie patrząc w lewo i prawo już na środku jezdni.
Normalna uliczka Madrytu - tyle że w dzielnicy gdzie odbywał się
Infinitive Gay Week, stąd właśnie tęczowe flagi. 
No
Poruszanie się per pedes po Madrycie  (w założeniu) ułatwia bardzo rozbudowane metro oraz kolejka podziemna. Jest to dobry sposób na szybkie i wygodne pokonywanie dużych odległości między głównymi punktami Madrytu... tyle że trzeba się zaopatrzyć w porządną mapkę i bardzo uważnie przyglądać się oznakowaniu peronów. Faktem jest, że podziemna komunikacja może być powodem do dumy - 12 linii metra to nie przelewki - i dla mieszkańców musi być znacznym udogodnieniem. Jednak turysta, korzystający z niego pierwszy, drugi, lub nawet trzeci raz, najprawdopodobniej zgubi się kilka razy zanim znajdzie się w miejscu, o które chodziło, ale przynajmniej trafić może na stacje ciekawe i ładnie ozdobione. (Nie, teraz wcale nie będę marudzić, że u nas w Polsce jest jedna jedyna  linia, wcale nie. Ale... ).

Oprócz takich form transportu podróżować można jeszcze autobusami (straszliwie zatłoczonymi), piętrusem turystycznym (straszliwie zatłoczonym) czy nawet Segwey'ami (tutaj jest nawet opcja wycieczki z przewodnikiem!). Zawsze można też się wykosztować na taksówki, których w mieście jest na kopy -  znaleźć je można na właściwie każdej ulicy.

To zdjęcie pokazuje BRUD. I to jeszcze umiarkowany, jako że nie
ma tutaj przypadkiem całkowitym walających się butelek. Ale tak
wygląda rankiem Madryt. 
Poruszając się po Madrycie, już niezależnie od tego jak, zauważyć można że nie jest to miasto - perełka. Owszem - większość budynków jest naprawdę bogato zdobiona, z pomnikami na dachach, rzeźbionymi nadprożami, ozdobnikami wetkniętymi w każde wolne miejsce, barierkami balkoników powyginanymi w kształty rodem z malunków w meczetach; ulice są szerokie, otoczone zielenią na tyle, ile się da, a pomniki i monumenty stoją na każdym rogu i pomiędzy rogami. Dla ludzi kochających detale chodzenie po Madrycie to słodka tortura - nie wiadomo dokładnie na czym zawiesić wzrok, tyle bogato zdobionych, ociekających ozdobami budowli jest z każdej strony. Niestety na tym estetyka madryckich ulic się kończy - miasto tonie w śmieciach. Może nie widać tego na najbardziej głównych ulicach, ale śmietniki kamienic potrafią stać na środku drogi, po chodnikach walają się papierki, butelki i reklamówki. Nie raz i nie dwa widziałam ludzi zostawiających pełne worki ze śmieciami na chodniku pod ścianą takiej ślicznej kamieniczki. Problemem jest też graffiti. Wszystkie możliwe powierzchnie, a i kilka takich które niemożliwymi się wydają, pokryte są bohomazami w różnych kolorach i językach, nie przedstawiających sobą nic oprócz głupoty i złej woli ich twórców. Biorąc pod uwagę, że jest to stolica kraju, pełna turystów różnych nacji i maści, aż dziwne jest, że nie starają się z tym bardziej walczyć - zwłaszcza że na każdym właściwie rogu stoi policja lub straż miejska i naprawdę nie wydają się na tyle zapracowani żeby nie mogli przyuważyć czy ktoś przypadkiem nie maluje po ścianach. No, ale wystarczy skupić się na szczegółach a nie na ogólnym wyglądzie, żeby móc opowiadać godzinami o wspaniałościach Madrytu.

Pałac Królewski, ociekający złotem i ozdobami. Co nie zmienia faktu, że spod płyt dziedzińca wyrastała trawa. 
A jest ich dużo - i tych najbardziej znanych, i tych małych, prawie niezauważalnych. Zacząć można od pałacu królewskiego - ładnego i zadbanego z zewnątrz, a w środku... Ach, on po prostu ocieka barokowym przepychem, złotem i ozdobnikami. Kolekcja sztuki w pałacu nie jest bardzo imponująca w porównaniu z samym wyglądem wnętrz i może przejść prawie niezauważona - chociażby znajduje się tam największa kolekcja Stradivariusów, ale to raczej nie poruszy większości zwiedzających, jako że blask z nich bijący pozostaje w sferze metafor a, szczerze mówiąc, Stradivariusy dla 98% populacji wyglądają dokładnie tak samo jak inne skrzypce. Ale jedno przeciągłe spojrzenie na ścianę, posadzkę czy sufit, i już wątpliwości związane  tym miejscem pryskają - to uczta dla oczu. Akurat tych wakacji dla polskiego turysty przygotowano zagrzewającą serce wystawę tymczasową - "Sztuka Polska", ze sztandarowym obrazem polskim (wg filmu 'Vinci' jedynym porządnym) 'Dama z łasiczką/gronostajem'. Może jest w tym trochę ironii że jedzie się do Madrytu oglądać polską sztukę... ale co tam!
Tutaj, z boku Pałacu Królewskiego, zobaczyć można, oprócz całkiem fajnej
bańki mydlanej, plakaty reklamujące wystawę sztuki polskiej. 

Drugie według mnie co do ważności jest Prado. Prado, gdzie oglądać  można obrazy na pewno znane (a i czasem nawet lubiane) choćby z podręczników szkolnych i książek o najważniejszych dziełach sztuki. Panny Dworskie Velasqueza, Ogród rozkoszy ziemskich Bosha, Maja naga i Maja ubrana Goyi, El Greco, Tycjan, van Dyck, Rubens... Jest tam nawet sidemnasto- czy osiemnastowieczna kopia Mona Lisy!  Na dwóch piętrach, w dziesiątkach sal, wiszą małe i wielkie (rozmiarem i znaczeniem)  obrazy i można spędzić pół dnia (ha! cały dzień! tydzień!) chodząc od jednego do drugiego i po prostu je chłonąć. Jedyne co przeszkadza (oprócz strasznej ilości ludzi - o tym potem) to fakt, że w dużej dawce nawet największa sztuka staje się kolorowym bełkotem. Jest tam tego tyle, że nie ma na czym zawiesić wzroku, zawsze można zobaczyć więcej, jeszcze więcej, zawsze jest coś ciekawszego w drugiej sali i jeśli zamierza się odwiedzić Prado raz i nie poświęcić na to całego dnia, to wszystkie obrazy zlewają się w mózgu w jeden wielki kleks.  Żałuję, że nie przejrzałam przed wycieczką dokładnie jakie zbiory ma Prado i gdzie znajduje się to, co najbardziej mnie interesuje - potem mogłabym się włóczyć bez celu i podziwiać resztę, bez wewnętrznego przymusu przebiegania z sali do sali w poszukiwaniu Bosha albo Goyi. Prado powinno się brać jak telewizję - przejrzeć program, zobaczyć gdzie i kiedy są rzeczy, które chce się zobaczyć, a potem, jak starczy czasu, przeskakiwać z kanału na kanał, a nie używać syndromu nerwowego palca do skakania po kanałach żeby w końcu nie zobaczyć nic.

Nie rozczarowuje też Muzeum Ameryki (Museo de America) - słabo rozreklamowane, położone na uboczu głównych szlaków turystycznych muzeum zawierające obrazy oraz artefakty przywiezione z obydwu Ameryk nie tylko przez Hiszpanów. Choć i tak wydaje się, że biorąc pod uwagę czas i uwagę poświęconą na wywożenie wszystkiego co się dało z Indii Zachodnich, eksponatów mogłoby być więcej, to i tak radują oko. Dwie mumie, rzeźby, tipi, tkaniny, kipu, naczynia o najbardziej nieoczekiwanych kształtach (często nieprzyzwoitych... co może być powodem do zmartwienia hiszpańskich rodziców wysyłających siedmiolatki na półkolonie. Akurat jak zwiedzałam, była także wycieczka takich małych dzieciaków, i jako 'zadanie' miały namalować kilka przedmiotów z muzeum. Oczywiście duża grupa siedziała przed gablotką z 'niegrzecznymi' naczyniami, szkicując je zawzięcie i opędzając się od opiekunów próbujących ze wszystkich sił skierować ich uwagę na rzeźbę psa.). Całkowitym niewypałem natomiast okazało się (przynajmniej dla mnie) Muzeum Archeologiczne, do którego wstęp jest wolny i po zwiedzeniu wiadomo, że nie płaci się dlatego, że nic tam nie ma. Może powiedzenie, że więcej można wykopać na działce będzie drobną przesadą, ale na pewno kilka sali z powrzucanymi kilkoma eksponatami wrażenia nie robi. Egipski (!) sarkofag razy dwa, greckie wazy, rzymskie rzeźby, średniowieczne monety, kość dinozaura, jedno iberyjskie popiersie... i niewiele więcej. Jedyną zaletą jest to, że jest to jedyne chyba muzeum, gdzie można robić zdjęcia - ale też nie bardzo jest po co.

Puerta del Sol. tak, tak tam wygląda. Nic ciekawego. 
No, muzeów jest w Madrycie dostatek, ale że odwiedziłam tylko te, to powstrzymam się od zanudzania (jeszcze większego niż dotychczas) informacjami z przewodników, i powiem o rzeczy mało znanej i niedocenianej. Kolejce linowej - i zanim ktoś westchnie przypominając sobie Czantorię czy inny podobny wjazd o równie intrygującym przebiegu co wyścigi żółwi błotnych, tutaj naprawdę jest co oglądać. Widok na Madryt i okolice jest po prostu znakomity i naprawdę interesujący, a dodatkową rozrywkę zapewnia głośniczek wypluwający z siebie całkiem ciekawe komentarze na temat mijanych rzeczy. No, jeśli ktoś umie angielski i wcześniej poprosił o zmienienie wersji językowej (powtarzając do człowieka obsługującego wsiadanie do wagonika  'ingles!ingles!' z częstotliwością i natężeniem godnym spraw życia i śmierci). Jeśli nie, to rozrywką będzie słuchanie samego hiszpańskiego, którego ekspresyjność, sposób akcentowania i dziwaczne słówka stawiają go niewiele poniżej czeskiego jeśli chodzi o przyjemność czerpaną ze słuchania bez zrozumienia.

Plaza Mayor, w całej swojej patelniowej krasie
Ominąć można natomiast, jeśli tylko się uda, wizytę na Puerta del Sol - oprócz bud z protestującymi Grekami, ekologami i innymi buntownikami z powodem nie ma tam nic. No, jeszcze jest wielki ruch, tłum, zgiełk i pomnik człowieka na koniu, ale nie robi on wrażenia po zobaczeniu około 20 ludzi na koniach, obok koni, przy koniach i bez koni na pomnikach napotykanych po drodze na Puerta del Sol.  Ale Plaza Mayor, miejsce gdzie odbywały się dawno, dawno temu auto da fe, na pominięcie nie zasłużyła sobie niczym. No, może tylko tym, że jest nagrzana jak patelnia, ale to jedno z najprzyjemniejszych miejsc Madrytu, gdzie siedzieć można całymi godzinami, w zaciszu przyjemnych, starych kamieniczek.

Tradycyjne kafle, obok tradycyjne grafitti. Tak wyglądają właśnie taberny
Po zwiedzaniu, czas na coś na ząb - a o to nietrudno. Oprócz obecnych teraz wszędzie McDonald'sów i KFC, budek z kebabami, pizzerii i restauracji podających na ogromnych talerzach porcje o rozmiarach mierzonych w mikronach całe miasto usłane jest tzw. tabernami - małymi knajpkami specjalizującymi się w napitkach i miejscowych daniach. Znacząca większość z nich może być rozpoznana na pierwszy rzut oka - nie dość, że z zewnątrz wyłożone są często tradycyjnymi tutaj kaflami z namalowanymi scenami związanymi z nazwą lokalu, to jeszcze mają zadziwiająco podobne wnętrza. Wąskie i długie, z jedną ścianą zasłoniętą w całości barem, na którego ladzie pod szklanym kloszem lub w małej lodóweczce (tradycja przede wszystkim!) można zobaczyć dostępne tapas (o tym później) i opartych tubylców ze szklanicą w dłoni. O, właśnie. Tubylcy w lokalach. Będąc na wakacjach najlepiej jest szukać miejsc z dużą ilością miejscowych, a nie innych turystów. Jako mieszkańcy będą doskonale wiedzieć, czy lokal serwuje napitki i przegryzki zjadliwe i niewymiotne, oraz czy cena znajduje się jeszcze w ziemskiej, czy już może wyskoczyła w kosmos i mija satelity. No a oprócz całkowicie racjonalnych przesłanek - czyż nie jest miło poznać trochę miejscowego kolorytu zamiast czerwono - żółtego wystroju McDonalda? Ja stołowałam się właśnie w takich miejscowych knajpkach; zdarzały się problemy ze zrozumieniem o co dokładnie chodzi (ja powoli, spokojnie 'I want to pay now... pay. MONEY.' a barman zaczyna dwuminutową przemowę z której zrozumiałam tylko słowo 'sopa' czyli zupa. Po pięciu minutach desperackiego machania rękami i portfelem przypomniałam sobie o rozmówkach w torebce i przeczytałam, uważnie i dobitnie, a nawet heroicznie, "La cuenta, por favor" (rachunek, proszę) co spotkało się z brawami od sąsiednich stolików, które miały niezły ubaw. Ale za to dostałam piwo gratis...), ale nie były one na tyle poważne żeby psuć radochę z oglądania tubylców przy codziennych rytuałach plemiennych i ze zjadania tamtejszych specjałów...

Kolejna taberna, tym razem przeznaczona dla turystów. Aha -
skutery. Są wszędzie i jeżdżą na nich wszyscy, co zaczyna być zabawne
kiedy widzimy całą kolumnę facetów w garniturach, z rozwianymi połami
marynarek... 
A tych trochę jest. Podstawą pożywnego śniadania (oprócz EL Big Mac) jest gorąca czekolada/kawa z churros. Są to podłużne pętle z ciasta, o przekroju w kształcie gwiazdy, robione z ciasta (mąki pszennej i cukru) smażonego na głębokim oleju - najlepsze są w parę minut po zrobieniu, kiedy są jeszcze ciepłe i chrupiące; później zaczynają sięrobić ciągliwe i zakalcowate. Wiele tabern i churrarii pokazuje garnek z gorącym olejem, na który wrzuca churros dopiero po zamówieniu, tak by zamawiający widział, że są świeżo robione - takich też lokali należy szukać, żeby nie dostać obrzydliwie tłustej ciągutki zamiast chrupkiego churros. Podstawa jego smaku, gdyż sam w sobie dużo go nie posiada, jest maczanie go w dołączanym napitku - kawie lub czekoladzie (co mi podpowiedział kelner, machając z szerokim uśmiechem ręką w gestach, które można by było wziąć za nieprzyzwoite, gdyby nie komentarz łamaną angielszczyzną). Jeśli o kawie powiedzieć nic nie mogę, jako że napitek ten nie daje mi żadnej radości oprócz odruchów wymiotnych, to jednak o czekoladzie mogę się rozpisywać i to długo. Jest robiona w trochę inny sposób niż w naszych kawiarniach - na pewno jest o wiele gęstsza, tak, że można w nią wstawić łyżkę i ona (prawie) stoi, a także nie jest tak słodka. Z tego, co czytałam, wynika że dodawana jest do niej mąka kukurydziana, ale zdecydowanie nie czuć było zmiany w smaku lub fakturze.

Churros z Czekoladą. 
Z innych ciekawostek - tapas, czyli coś jak nasze zagrychy, tylko zrobione z większym stylem i finezją niż nisze korniszony czy galareta. Oczywiście są lokale w których jako tapas podaje się orzeszki lub chipsy (a także ich niesoloną wersję), ale bardzo często są to po prostu rozmaite drobne kanapeczki, małe kawałeczki ciasta z dodatkami, koreczki warzywne, mięsne, rybne, owoce morza, czy talerze z wyborem serów i wędlin. Najciekawsze dla mnie były małe kanapeczki - o średnicy od dwóch do pięciu cm, i grubości dochodzącej do 5cm, mogą być istną architektoniczną poezją smaku. Fantazyjnie zwinięty plasterek jamon de Espania, madryckiego odpowiednika szynki parmeńskiej (sprzedawanej w postaci ogromnych, ususzonych udźców do powieszenia w kuchni), na to rzucony kawałek sera i, na przykład, ogórka (ale nie plaster!), zwieńczone ogromną oliwką. Chociażby. Daniem - wizytówką jest także paella, czyli ryż z warzywami i owocami morza. Tutaj jednak polecać mi trudno, gdyż próbowałam tylko raz i była to katastrofa. Kałamarniczki zdecydowanie nie wejdą do mojej stałej diety. No i krabik się na mnie cały czas patrzył i to też nie było przyjemne, choć na pewno nastrajało filozoficznie do świata.

Paella. I krabik. Akurat nie ten, który się na mnie patrzył. 
Po pokrzepieniu serc i żołądków czas na coś z zupełnie innej beczki - madrillienos i hiszpański stosunek do turystów. Jak na to, że turysta to pierwszy wróg stałego mieszkańca (nie oszukujmy się...), to ludzie podchodzą z bardzo przyjaźnie. Oczywiście nie aż tak, żeby przypadkiem próbować nauczyć się mówić po angielsku - w tym języku porozumieć się można, ale ręce będą bolały i to bardzo. Rzadko gdzie można też znaleźć choćby menu w dwóch językach, o wielojęzycznych podpisach eksponatów w muzeach już nie wspomnę. Hiszpanie dochodzą też do wniosku (odwrotnego niż Anglicy), że im szybciej mówią, tym lepiej można ich zrozumieć, więc często zdarzało się, że po zauważeniu mojego pewnego niezrozumienia i całkowitego zagubienia zaczynali nawijać z prędkością karabinu maszynowego, machając rękoma jak wiatrakami. Znaczącym (wiele różnych rzeczy, które jak na razie mi umykają)  jest też fakt, że najdłuższą konwersację w moim bardzo słabo opanowanym Hiszpańskim przeprowadziłam z Niemcem.

Chwila dla budownictwa - ściany budynków
są budowane tradycyjnie inaczej niż u nas.
My mamy z założenia cegły, tutaj mury to
drewniane szkielety wypełniane kamieniami
lub bloczkami (skojarzenie z murem pruskim jak
najbardziej na miejscu) 
Hiszpanie mają też mniej zahamowań - u nas ciężko jest spotkać kogoś idącego ulicą i śpiewającego arie operowe (Carmen, Pieśń Torreadora) w stanie jak najbardziej trzeźwym. Albo zatrzymującego samochód na środku skrzyżowania, bo chce zagadać do dziewczyny. Są o też o wiele mniej nerwowi - samochód zatrzymujący się na środku drogi i blokujący ruch, gdyż jego właściciel rozmawia z kimś wychylonym z okna nie będzie powodował koncertu klaksonowego na ogromną skalę. Wszyscy spokojnie stoją i czekają. Podobnie przy przejściach - pieszy ma pierwszeństwo i to nie jak u nas, że musi najpierw wbić się jakimś cudem na przejście dla pieszych i wtedy go ktoś może nie przejedzie. Nie, Hiszpanie zatrzymują się na samą myśl, że ktoś może chcieć przejść. Nie radzę więc czekać na nikogo przy przejściu dla pieszych (teoretycznie nie musiałam przechodzić, jak ktoś się zatrzymał i machał ręką że mnie przepuszcza. Ale byłoby to tak niegrzeczne... Więc łaziłam tam i z powrotem 5 razy, a dziesięciu kierowców mogło czuć przyjemne ciepło w klatce piersiowej na myśl o dobrze spełnionym obowiązku).

O Hiszpanii można pisać książki (naprawdę. Straszliwa niespodzianka, prawda? Kto by pomyślał!) ale ten blog się do tego nie nadaje... Tak jak i tygodniowy wyjazd nie daje odpowiedniej ilości materiału. Więc jak na razie tyle. Aha - wszystkie zdjęcia w artykule są mojego (lub mojego ojca) autorstwa, więc proszę się nie śmiać.

Na koniec jeszcze kilka zdjęć:

Stadion Realu Madryt czyli Estadio Santiago Bernabeu

Kolejka na tle Pałacu. 

A na koniec: 

Powód dla którego trzeba nosić WYGODNE BUTY.
(I to jeszcze nie był najgorszy dzień... ) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz