poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Quentin Tarantino - Stephen King kina?

Jedno z niewielu miejsc, gdzie ich
nazwiska można zobaczyć koło siebie
Przyszło lato, przyszły wakacje, i nagle jest więcej (odrobinę...) czasu na oglądanie zaległych filmów i czytanie równie długo odkładanych książek. I tak oto zasiadłam w fotelu żeby obejrzeć "Grindhouse vol. 1. Death Proof" Quentina Tarantino, z mrożoną herbatą w jednej ręce, i książką Stephena Kinga w drugiej (sumując ilość uwagi, jaką trzeba poświęcić każdej rzeczy z osobna, można powiedzieć że w tej konfiguracji byłam w pełni skoncentrowana na tym, co robię)... i w połowie filmu (na około 150 stornie książki) naszła mnie refleksja - King i Tarntino opowiadają swoje historie w zadziwiająco podobny sposób. Zaraz, zapyta ktoś, jak mistrz horroru i pisania powieści o niewyobrażalnej objętości i gabarytach pustaka (etap cegły ma już za sobą...) może być porównywany z mistrzem kina akcji klasy B i wrzucania maksymalnej ilości przekleństw w każde zdanie (w Pulp Fiction słowo 'fuck' występuje 265 razy, co daje jeden 'fuck' co pół minuty filmu. Nie licząc innych przekleństw. Spróbujcie otrzymać taki wynik, I dare you, I double dare you!)? Otóż według mnie - może. I to bardzo łatwo.




Pulp fiction to niszowa, marna literatura
sprzedawana za śmiesznie niskie pieniądze
w kioskach. A Pulp Fiction to klasyka. 
Po pierwsze - obaj osiągnęli takie mistrzostwo i maestrię na mało poważanym polu, że aż zaczęto ich brać na poważnie. Powiedzmy sobie szczerze - horror to literatura klasy B już z założenia, podobnie jak chociażby kryminał. Bierzemy się za nie wtedy, kiedy szukamy czegoś dość ciekawego, niezbyt skomplikowanego, ale wciągającego; nikt nie oczekuje od horroru morału, przesłania czy odmieniających życie spostrzerzeń, tylko tego, żeby było strasznie. Podobnie jest z kinem klasy B - oglądamy je nie dlatego, że pragniemy uczty dla zmysłów i umysłu, al dlatego że mamy ochotę pośmiać się z dziwacznych efektów specjalnych i popatrzeć jak Bohater rozwala swoich przeciwników, tak by, cytując Monty Pythonów, ich krew robiła pszszszsz (i zataczamy łuk ręką). Zarówno King, jak i Tarantino się z tym pogodzili - pierwszy cały czas zarzuca nas coraz bardziej wymyślnymi mrożącymi krew w żyłach historiami, a najbardziej moralizatorskim i najpoważniejszym jego dziełem pozostaje wciąż podręcznik dla młodych pisarzy, a drugi - popełnił choćby "Death Proof", film w którym nawet jakość obrazu udaje seans w małym kinie, pastiszującym w wielkim stylu kino klasy B... czego wielu nie zauważyło, zrzucając wszystko na karb tarantinowości Tarantina. Nie aspirują wyżej - i dzięki temu osiągnęli sam szczyt na który 'poważni' pisarze i reżyserzy w większości przypadków nie mogą nawet popatrzeć z dziury w której siedzą.

King ma na swoim koncie miliony sprzedanych książek, pewne miejsce na liście 100 najlepszych autorów wszechczasów (znalazłam kilka list - i choć oscylował między 10 a 25 miejscem, to jednak zawsze BYŁ) i taką renomę, że na horror może być albo 'w stylu Stephena Kinga' albo 'z przedmową Stephena Kinga'. Z 10 zapytanych o autora horrorów osób 8 wymieni go jako pierwszego.

Tarantino natomiast ma na swoim koncie filmy kultowe (i słowa tego używam z pełną świadomością jego znaczenia): Pulp Fiction i Wściekłe Psy. Jest jednym z najbardziej znanych i najchętniej oglądanych reżyserów - no i najbardziej wpływowych. Niektórzy teoretycy kina obwiniają go osobiście za pauperyzację kinematografii i przywrócenie kina klasy B do łask.

Ale ważniejsze niż te biograficzne ogólniki jest jednak co innego - sposób, w jaki przedstawiają swoje opowieści. Dla obydwu bardziej niż pointa i konkluzja akcji liczy się fabuła; obydwaj prawdziwą przyjemność czerpią z samej czynności opowiadania, a nie z przekazywania konkretnej treści. W ich dziełach środek ciężkości jest przeniesiony z wydarzeń tworzących jądro akcji na zdarzenia, które są jej konsekwencją lub przyczyną. King uzyskuje ten efekt poprzez uwolnienie ze smyczy swojej grafomanii - "Cujo", czyli opowieść o wściekłym bernardynie który więzi matkę z dzieckiem w samochodzie stojącym w pełnym słońcu, normalnemu pisarzowi starczyłaby na 40 stron maksimum, ale nasz mistrz pozwala sobie na opisanie całego miasteczka, jego mieszkańców, ich historii, marzeń i koszmarów; wplata w tą dosyć przecież prostą historię tyle wątków pobocznych, tyle postaci i zdarzeń, że historia samego Cujo zaczyna się wręcz rozmywać. Pestka opowieści otoczona jest soczystym miąszem opisów, dialogów i wydarzeń bez bezpośredniego z nią związku, ale dzięki temu właśnie styl Kinga jest łatwo rozpoznawalny. Ten człowiek po prostu lubi pisać, przelewać swoje myśli na papier i pokazywać nam wszystko, co dzieje się w jego głowie - w wielu książkach czuć, jak bawi się słowami i wątkami pobocznymi.
Przeciętny pisarz napisałby - grupka chłopaczków idzie
znaleźć trupa i zostają pobici. King tworzy mini - powieść
o dorastaniu i niesprawiedliwości życia. 

Podobnie Tarantino. Weźmy takie "Pulp Fiction" -szybko, o czym to jest film? No właśnie. To tak naprawdę zbitek luźno połączonych scen, w którym pewnym przewijającym się motywem jest walizka, ale tak naprawdę nie ma tutaj czystego żywego jądra akcji. Najważniejsze są natomiast kolejne sceny, wyraziste i soczyste, z zapadającymi w pamięć dialogami. W "Kill Bill vol.1" Tarantino się pilnował i miej więcej szedł po prostej linii akcji z minimalnymi odchyłkami (dużo bijatyk, mało mówienia, wszystko idzie do przodu), ale już w "KB vol.2" pozwolił sobie na powrót do swoich filozoficznych rozważań. Nie wydaje mi się to wcale przypadkiem, że kiedy Quentin Tarantino pojawia się w "Desperado" Roberta Rodrigueza, to pojawia się tylko po to,  żeby opowiedzieć długi, zupełnie niezwiązany z tym co się dzieje, dowcip (nawet jeśli śmieszny). Bo tak wyglądają filmy Tarantino - skupiamy się nie na tym co się dzieje, ale co jest mówione, co zauważyć można w tle głównego wątku.

Obydwaj też akcentują w swoich dziełach jedno - że naprawdę bardzo płytko pod powierzchnią, jaką jest nasza skóra, czai się bestia, i że tak naprawdę powinniśmy się bać nie potwora spod łóżka, ale tego co drzemie w nas samych. King - programowo - już, na poczekaniu, przychodzą mi na myśl "Tajemnicze okno, tajemniczy ogród", "To", "Sklepik z marzeniami", "Lśnienie", "Mroczna połowa". W dziełach Kinga nadprzyrodzone zjawiska i istoty z koszmarów to tylko element wyzwalający zło drzemiące w człowieku... i dlatego powieści Kinga można się naprawdę bać. Tarantino robi coś podobnego, tylko subtelniej. No, może w "Death proof" jest bardzo bezpośredni (żeby nie psuć filmu powiem jedynie, że to, co trzy niedoszłe ofiary mordercy z nim robią jest na tyle szaleńczo brutalne, że człowiek wbrew sobie zaczyna współczuć Kaskaderowi Mike'owi i zastanawiać się, czy czasem nie przysłużyłby się społeczeństwu...). Ale weźmy choćby Kill Billa - owszem, Panna Młoda miała powód do brutalnej zemsty i chętnie byśmy jej pomogli, ale przypomnijmy sobie, że wcześniej sama była zabójczynią i to, jak widać, całkiem skuteczną. Zresztą, o czym tutaj mówić - znacząca większość postaci u Tarantino to ludzie brutalni, którzy nie zawahają się nie tylko strzelić kogoś pięścią w twarz, ale i kulą w głowę. Tak, wiem, to kino klasy B i wszyscy są mocno przerysowani... Ale zauważmy JAK. W świecie Tarantino nie ma ludzi, którzy mogliby być uznani za 'niewinnych' w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. No, może dziewczyna Butcha z Pulp Fiction, która naprawdę nie pojmuje co się wokół niej dzieje.
Ciężki dzień w szkole... 

Można by jeszcze wspomnieć o tym, jak obydwaj uwielbiają pojawiać się we własnych dziełach (jeśli chodzi o Tarantino to nie ma nawet o czym mówić, a King - nikt mi nie wmówi że zaskakująco wysoka ilość pisarzy rodzaju męskiego w jego książkach jest jedynie przypadkiem). Albo to, że ich twórczość przyciąga mniej - więcej tą samą widownię - spragnionych wrażeń ludzi, oczekujących czegoś więcej niż tylko gatunkowej sztampy. Ale chyba nie ma sensu wchodzić w niuanse - to, że King i Tarantino mają to samo podejście do opowiadania swoich historii, szukają zła w człowieku a nie poza nim i stworzyli małe arcydzieła w mało poważanym gatunku, powinno dostatecznie udowodnić, że są to twórcy podobni.

Teraz pozostaje tylko czekać na ich wspólne dzieło...


1 komentarz: