Zaczyna się dobrze, gdyż fabuła jest podobnie jak w poprzednich częściach pokręcona, szalona i skacząca z kwiatka na kwiatek, ale jednocześnie scenarzysta postanowił wreszcie uczyć się na błędach ze "Skrzyni umarlaka" i "Na krańcu świata" i powrócić do mniej rozczłonkowanej, bardziej skoncentrowanej na Jacku Sparrowie historii. Jest to niejako powrót do konwencji "Czarnej Perły", gdzie mieliśmy jeszcze wątek główny i kilkanaście pobocznych, a nie jedynie kilkadziesiąt głównych. Także sama opowieść wraca do korzeni, usilnie próbując zignorować dwie poprzednie części; wielu widzów na pewno ucieszy się na wieść, że ani Will Turner, ani Elisabeth Swan się nie pojawiają. Tym razem Jack Sparrow (Johnny Depp - ale czy to trzeba mówić?) wskutek pewnego zbiegu okoliczności zostaje zmuszony do zaprowadzenia do Żródła Wiecznej Młodości Czarnobrodego (Ian McShane) - pirata, którego boi się każdy pirat - oraz jego córki (Penelope Cruz), która dziwnym trafem jest byłą ukochaną naszego niereformowalnego kapitana. Żeby było weselej, Hector Barbossa (Geoffrey Rush) w służbie Jego Królewskiej Mości także usiłuje dotrzeć do Źródła, żeby wyprzedzić zmierzających tam Hiszpanów. Dużo się dzieje, różni ludzie biegają w różne strony z sensem i bez sensu, a Johnny Depp co kilka minut dostarcza bardzo cwaną odzywkę.
W nowych "Piratach" jest wszystko to, co widzowie kochali w częściach poprzednich: Jack Sparrow, akcja, Jack Sparrow, potwory, Jack Sparrow, postaci rodem z pastiszu, Jack Sparrow i dla odmiany Johnny Depp. Dlatego też mogłabym się długo rozwodzić nad tymi elementami i tryskać na prawo i lewo entuzjazmem, ale Ci, którzy "Piratów z Karaibów" widzieli, i tak wiedzą lepiej, dlaczego te wszystkie elementy składają się w 2 godziny nieprzerwanej rozrywki, a ci, który z nimi styczności nie mieli... No cóż, powinni przed obejrzeniem tej części koniecznie zobaczyć choćby "Czarną Perłę". Może i nie nawiązuje do poprzednich filmów bezpośrednio, jak choćby "Skrzynia umarlaka", ale i tak można mieć duże trudności z odnalezieniem się w tej historii. Więc pozostańmy przy tym, że mocne punkty "Na nieznanych wodach" są mocnymi punktami trzech poprzednich filmów. Akcja, absurdalne gagi sytuacyjne, sarkastyczne uwagi Barbossy i elokwentne odzywki Jacka Sparowa - to wszystko jest na wysokim poziomie, dopracowane, dopieszczone i z kokardką na główce.
O wiele ciekawiej będzie natomiast przeanalizować dlaczego film pozostawia uczucie niedosytu - bo może w pierwszej chwili po wyjściu z kina nie będzie to widoczne, ale po powrocie do domu, kiedy zasiądzie się w fotelu, okaże się nagle, że filmowi temu czegoś brakuje.
A może raczej ma czegoś nadto - wątków pobocznych, które byłyby naprawdę ciekawe, fascynujące i wbijające w fotel, gdyby scenarzysta nie zapominał o ich istnieniu i nie traktował ich jak łatek kiedy fabuła rozchodzi się w szwach. Zamiast romansu Willa i Elisabeth wrzucony został wątek miłości misjonarza do syreny: i nie byłby on taki zły (człowiek przerażająco dobry i prawy zakochany ze wzajemnością w krwiożerczej bestii... to ma potencjał!), gdyby dano mu szansę rozwinięcia się poza kilka cukierkowych scen z marnych romansideł. Hiszpanie, trzeci uczestnicy wyścigu do źródła są natomiast niczym hiszpańska inkwizycja ze skeczów Monty Pythona. Pojawiają się kiedy nikt się ich nie spodziewa, a do tego robią rzeczy równie logiczne co tortury miękkimi poduszkami. Tyle że jakimś cudem scenarzyście udało się ich wypruć całkowicie z jakiegokolwiek kolorytu i absurdu cechującego inne postaci, tak że nie dość, że wydają się z innej bajki, to jeszcze aż proszą się o całkowite zignorowanie. Właściwie ich jedyną funkcją w filmie jest pojawienie się w najważniejszej scenie i jej gwałtowne przerwanie. Wydaje się, że scenarzysta po prostu nie miał pomysłu jak rozwiązać sytuację i po krótkim namyśle dorzucił Hiszpanów.
Jeśli chodzi o postaci - Jack Sparrow, Barbossa, znany nam też z poprzednich części Gibbs i, tu miła niespodzianka, Angelika córka Czarnobrodego, wypadają znakomicie... Tyle że reszta bohaterów już nie, z pojedynczymi wyjątkami. Czarnobrody, superpirat który miał być charakterem czarnym jak smoła i równie przyjemnym, wypada po prostu miałko. Wynika to byćmoże z tego, że po dwóch poprzednich częściach, w których prym wśród schwartzcharakterów wiódł Davy Jones, człowiek - ośmiornica z potworną załogą i magicznym statkiem, postać złego do szpiku kości pirata z załogą złożoną z zombie i z magiczną szablą pozwalającą na zdalne sterowanie statkiem wydaje się po prostu nieudolną kalką. Widzowi trudno jest wykrzesać w sobie w stosunku do Czarnobrodego jakiekolwiek inne uczucie niż niechęć. Głównie dlatego, że niepotrzebnie wchodzi w kadr kiedy są w nim Jack i Angelica. Wspominany wyżej misjonarz szybko okazuje się przekalkowanym Willem Turnerem, dzieląc z nim hobby polerowania kryształu własnego nieprawdopodobnie wspaniałego charakteru. Dobrze wydadł natomiast, żeby pokazać jeden wyjątek potwierdzający regułę, Stephen Graham (znany niektórym z 'Gangów Nowego Yorku', innym ze 'Snatch'a) w roli Scuma, majtka na statku Czarnobrodego - wprowadza trochę świeżości i życia w całą historię, przypominając nam, że postaci drugoplanowe też się do czegoś przydają, a nie stanowią jedynie ruchomą dekorację.
Zanim spróbuję podsumować jaki naprawdę jest ten film, kilka słów o grafice - a dokładnie o 3D w którym, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu, film został wypuszczony. Może nie jest źle - jest kilkanaście scen w których naprawdę trzeci wymiar wypada nad wyraz zgrabnie i ciekawie; nie można też powiedzieć, żeby podobnie jak w 'Green Hornecie' sceny akcji stawały się niewyraźnie. Tyle że po prostu nic nie wnosi, a nawet gorzej - można zapomnieć, że ma się na nosie okulary, bo i tak wszystko wydaje się płaskie. Może któreś góry są bliżej, może statek jest dalej, ale w tym przypadku 3D (pomimo ciekawego jego ukazania w zwiastunie) się po prostu nie sprawdza.
Czy więc czwarta część "Piratów z Karaibów" jest zła, jeśli fabuła się rwie i ugina pod burzą i naporem rachitycznych wątków pobocznych, postaci rozczarowują, a 3D nie ratuje? Otóż nie. Pomimo tych wszystkich mankamentów, pomimo tego, że gdyby rozłożyć "Na nieznanych wodach" na części pierwsze i obejrzeć je pod lupą otrzymałoby się film zupełnie niezdatny do oglądania... To jednak w całości, z bezpiecznej odległości fotel - ekran, wciąż zapewnia świetną rozrywkę i pozwala zapomnieć o otaczającym świecie. Jest porównywalna z poprzednimi częściami i, patrząc obiektywnie, nie odstaje od nich - jeśli natomiast nie jest równie przyjemna w oglądaniu, to tylko dlatego, że przez trzy filmy zdołaliśmy już się trochę przyzwyczaić Jacka Sparrowa i nie robi już on aż takiego wrażenia.
Nie oczekujmy od "Piratów" że będą arcydziełem kinematografii. - wtedy będziemy się mogli na nich naprawdę dobrze bawić.
Ja nie oczekuję arcydzieła i raczej się nie wybiorę do kina na ten film :-)
OdpowiedzUsuńChyba powinnam gratulować nonkonformizmu i nieprzeciętnego gustu :-) Kiedy ja zobaczyłam pierwszych "Piratów", zakochałam się w nich (... no dobrze, w Jacku Sparrowie) od razu i do teraz mi to nie do końca przeszło. Co z tego, że ten film powinien być całkowitą klapą gdyż nie ma właściwie w nim nic takiego, co nie byłoby ograne i/lub niedopracowane, kiedy całość się po prostu dobrze ogląda.
OdpowiedzUsuńMuszę obejrzeć, poczekam jednakże na DVD i pożyczę od przyjaciółki zakochanej w Jacku (oszczędność ponad miarę!). Piraci nie zachwycili mnie niczym po pierwszej, wspaniałej części, więc nie będę ryzykować, że 17 złotych (co za zdzierstwo...) pójdzie w błoto.
OdpowiedzUsuń17 złotych? ... Ja zapłaciłam 22, bo poszłam przedpremierowo na 3D. To dopiero zdzierstwo. Nie widzę żadnego powodu dla którego bilety do kina miałyby być tak drogie.
OdpowiedzUsuń"Na nieznanych wodach" powraca trochę klimatem do jedynki, ale jeśli nie jest się fanatykiem Jacka S., to faktycznie pożyczenie płytki jest o wiele lepszą opcją niż kino. Niestety, ja raczej zaliczam się do tych idiotów którzy i pójdą do kina, i będą się ślinić do DVDka, jednocześnie na poziomie intelektualnym sarkając i załamując ręce nad brakiem filmowego gustu. :-P
Pozdrowienia!
No i niestety muszę przyznać, że obietnicy nie dotrzymałam. Chłopak mnie wyciągnął na rocznicę do kina, bo dokładnie tydzień wcześniej zaraziłam go miłością do Piratów. Połknął 3 części niemal od razu, na 3 się trochę zachłysnął, ale przeżył ;) Rzeczywiście, Piratów serwują tylko w 3D, więc 22 złote musielibyśmy wydać jak nic. Na szczęście okazało się, że od 23-26 bodajże seanse z Jackiem Sparrowem są objęte promocją, dlatego też za 3D przyszło nam zapłacić 16 złotych. No, w praktyce to jemu przyszło zapłacić, bo się uparł, że mnie siłą chce pozbawić pieniędzy na film, który w moim mniemaniu nie zasługiwał na seans w kinie. I muszę powiedzieć, że trochę się pomyliłam... Ta część moim zdaniem była znacznie lepsza od dziwnej trójki i naprawdę przypadła mi do gustu. Czarnobrody rzeczywiście był jakiś miałki, a romans syrena+duchowny ckliwy (ale przynajmniej krótki, na miłość Will+Elisabeth musiałam patrzeć przez TFU! trzy części ;) ) ale oglądałam z bananem na twarzy i nie żałuję, że jednak do kina się wybrałam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również!