wtorek, 14 grudnia 2010

Genesis Klassik, czyli Ray Wilson w Zabrzu

Z muzyką Genesis zetknęłam się dzięki mojemu Tacie, który postanowił w młodym wieku zaszczepić mnie przeciwko popowej 'sieczce' poprzez podawanie w dużych stężeniach przeciwciał z 'klasyki' - Pink Floydów, Queenu, Dire Straits, The Doorsów, Led Zeppelinów czy, w końcu, samego Genesisu. Dlatego też nie mogłam sobie odpuścić wycieczki na odbywający się 13 grudnia w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca koncert "Genesis Klassik", reklamowanym chwytliwym hasłem "największe przeboje grupy w symfonicznych aranżacjach" i wielkim nazwiskiem Ray Wilson u samego szczytu plakatu. Sam Ray Wilson, rany julek! No dobrze, może to nie Phil Collins, Peter Gabriel czy Steve Hackett, ani nawet nie Tony Banks, Anthony Phillips czy Mike Rutherford, o których może nawet i ktoś słyszał... Ale w końcu śpiewał na "Calling All Stations", prawda? Może nie była to ich najlepsza płyta (a wielu powiedziałoby, że najgorsza), ale to w końcu... Genesis! No więc poszłam. I było absolutnie fantastycznie, ale o tym już po 'więcej'.


Rozpoczęło się przeciętnie i średnio na jeża - z powodu opadów śniegu rozpoczęcie koncertu przesunęło się o 30 minut, co być może i było ukłonem wobec spóźnialskich i mających problemy komunikacyjne, ale jednak dla siedzących na sali zbyt przypominało nieprzystojne wypięcie się na tą grzeczną część widowni. Opóźnienie to pozwoliło mi jednak przeprowadzić pewne statystyki - czy kogokolwiek zdziwi, że znacząca i przytłaczająca większość ludzi na sali była z przedziału wiekowego 35-50? Znaleźć można było jedynie pojedyncze młodsze sztuki, w znaczącej części zresztą przybyłe na to widowisko z rozentuzjazmowanymi rodzicami, podskakującymi z radości i nucącymi pod nosem "Follow You, Follow Me". Dalsze prowadzenie bardziej zaawansowanych statystyk przerwało mi wkroczenie na scenę Raya Wilsona.

Klasyczny Genesis -


Pierwsze dwa kawałki (That's All i Turn It On Again) były, w moim i reszty widowni mniemaniu tragiczne. Nie wiem co dokładnie zawiniło; zbytnie podkręcenie głośności wokalu, spłycenie linii melodycznej do jakieś dziwacznej popowej podróbki... Ale potem, nagle i znienacka, zespół wyciągnłą pazurki i już do samego końca było naprawdę znakomicie. Warto tu też zaznaczyć, że nie można wierzyć zającom plakatom - po takich szumnych stwierdzeniach jak 'symfoniczne aranżacje' czy nawet samo słówko 'klassik' w tytule wskazywałoby na jakikolwiek związek z 'orkiestrą symfoniczną'... WRONG. Skrzypce, sztuk trzy, jeden kontrabas i fortepian stojący obok keyboarda aranżacji symfonicznej nie czynią, zwłaszcza jeśli są zagłuszone czterema gitarami i straszliwie głośną perkusją.

Ale nie znaczy to, że grano źle - wręcz przeciwnie, zespół spisał się na medal. Po opanowaniu początkowych problemów z nagłośnieniem (operator chyba nie bardzo wiedział, kogo ma promować i w jakim stopniu) okjazało sięnagle, że wszytskie instrumenty mają swoje miejsce w tych ciekawych aranżacjach, nawet jeśli czasem udawało się zagłuszyć skrzypce. Gitarzyści potrafili nadać niektórym kawałkom wręcz hardrockowe brzmienie, smyczki dodawały trochę liryki i, wbrew pozorom, życia niektórym kawałkom, a pianista miał solówki niczym Jelly Roll Morton. W ich wykonaniu niektóre klasyczne pozycje, takie jak "The Carpet Crawlers" czy "Ripples" brzmiały porównywalnie, żeby nie powiedzieć (och, to nie przejdzie mi chyba przez gardło) lepiej od płytowego oryginału. Energetyczne gitarowe solówki i skrzypcowe dodatki zdołały im nadać minimalnie inne brzmienie, głębsze i bardziej rockowe.

A sam Ray Wilson... No właśnie. Ray Wilson. Z jednej strony jako postać sceniczna był naprawdę znakomity - potrafił złapać kontakt z salą, zmusić nieruchawych pięćdziesięciolatków do skakania po krzesłach, a nobliwe panie w wiekach średnich - do mało dystyngowanych pisków i wrzasków. Opowiadał najrozmaitsze historyjki, żartował, dokazywał, wygłupiał się na senie, cały czas uśmiechnięty, pełen życia i dający z siebie wszystko. Jedyne co można mu zarzucić, to że nie był on Philem Collinsem ani Peterem Gabrielem. Powiedzmy sobie szczerze - nikt nie śpiewa 'Follow You, Follow Me" czy "Jesus He Knows Me" jak oni. Popowy, trochę zmanieryzowany styl śpiewania Wilsona po prostu ranił uszy, choć naprawdę nie było do czego się przyczepić z merytorycznego punktu widzenia. Po prostu to nie było TO.

A to Genesis (nie do końca)  Klasycznie
Przyjemnie zaskoczył natomiast repertuar - oprócz 'hiciorów' Genesisu, tych które czasem nawet trafiają do radia ("Jesus He Knows Me", "Calling All Stations") było kilka naprawdę dobrych reinterpretacji klasycznych kawałków, m.in. "The Lamb Lies Down On Broadway" czy wspomniane "The Carpet Crawlers", a także, całkiem niespodziewanie, kilka radiowych kawałków Phila Collinsa. Znalazło się też miejsce na kilka piosenek napisanych przez samego Wilsona, z jego solowych płyt... ale nie zyskały one sobie popularności wśród znaczącej części widowni. Widać było wyraźnie, że ludzie przyszli na GENESIS, za reszę dziękujemy bardzo.

Genialnie było też zrobione oświetlenie - nie byłam na dużej ilości koncertów, ale wydaje mi się, że tutaj sprawą zajmował się prawdziwy Fachowiec, przez wielkie F. Można było dostać ataku padaczki, to prawda, ale nagłe zmiany, dobór kolorów i reflektorów do rytmu i nastroju granych kawałków, umiejętne podświetlanie członków zespołu i samego Wilsona... Profesjonalna robota, zasługująca na osobne brawa. (Nawet jeśli w połowie koncertu główny przedni 'jupiter' się zepsuł i była cała wielka akcja naprawiania go 'na taśmę klejącą i spinacze').

Oprócz tego udało mi się zdobyć (uwaga, wstrzymać oddech!) autograf Wilsona, wraz z dedykacją na, kosztującej mnie całe 50 złotych, płycie z 'Genesis Klassik'. Sama płyta była niestety dla mnie rozczarowaniem (tak płaskiego dźwięku nie widziałam awet w zapisach nutowych przyśpiewek dla dzieci!), ale zawsze to autograf!

No dobrze, gwoli podsumowania - nie było to ani klasyczne Genesis, ani Genesis klasycznie. Ale jednak wszytsko złożyło się na to, że koncert ten był niewątpliwym sukcesem; muzycy zostali wywołani dwa razy na bisy, oklaskani ze wszytskich stron i wielokrotnie, a nawet największe mruki (takich tam nie brakowało...) skakały  pod koniec w takt "Land of Confusion". Zdecydowanie nie żałuję, że poszłam; nawet jeśłi teraz mam problemy z gardłem i o wiele lżejszy portfel...

PS - Kiedyś popełniłam recenzję książki o Genesis, któą można znaleźć TUTAJ

4 komentarze:

  1. polecam Ci akustyczny lub stiltskinowy koncert Raya, nowa płyta już 2011 : )
    A i koniecznie przesłuchaj płyty Propaganda Man :)


    Rayzone.pl/forum , jeżeli nie będziesz miała nic przeciwko zacytuję twój wpis tam , ok? :D bardzo fajna recenzja!

    Pozdrawiam
    Kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, to miło że moja recenza się podobała! Zacytować ją oczywiście można, prosiłabym tylko o linka do mojego bloga (ot, okazja do popromowania się... :) )

    pozdrawiam, płyty postaram się przesłuchać,

    OdpowiedzUsuń
  3. Abstrahując od recenzji właśnie sobie przypomniałem o zapomnianych już cyklach. I pomyśleć, że jeszcze miesiąc temu chciałaś nadrabiać zaległości ;)
    Wiem że wiesz o co chodzi ;)

    Pozdrawiam
    Borzu

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy kazdy krytyk musi byc zjadliwy?Poprawna forma wyrazu brzmi:"zmanierowany" a nie zmanieryzowany".

    OdpowiedzUsuń