czwartek, 27 stycznia 2011

Hayho Miyazaki - japoński Disney?

Z filmami Hayho Miyazakiego spotkałam się po raz pierwszy wyłącznie przez lenistwo i złośliwość rzeczy martwych. W pilocie, który zdołałam z narażeniem życia zdobyć (jeden, by wszystkimi rządzić…) wyczerpały się baterie, a półka z nowymi paluszkami była tak straszliwie daleko, aż po całkowicie przeciwnej stronie pokoju. Więc zaczęłam oglądać „Ruchomy zamek Hauru”, najpierw z pewną rezerwą (anime kojarzyło mi się jednoznacznie z Pokemonami; o święta naiwności!), by potem zostać całkowicie wessaną w barwny świat Miyazakiego. Siedząc ostatnio w kinie na przeglądzie jego filmów zaczęłam się intensywnie zastanawiać, co właściwie sprawia, że jego dzieła są tak intrygujące, pociągające i zapadające w pamięć…



Na początek warto powiedzieć, kim właściwie jest Hayho Miyazaki. To reżyser i rysownik anime, jeden z najlepiej znanych i najbardziej wpływowych ludzi wg Time Magazine, urodzony w 1941 roku i do teraz pozostający aktywny zawodowo. Nawet pomimo tego, że od początku lat dziewięćdziesiątych każdy jego film jest, jak mówi, na pewno już ostatnim. W swoich dziełach trzyma się głównie ręcznego wykonywania kolejnych klatek, rzadko uciekając się do animacji komputerowej, głównie używanej do tworzenia pojedynczych elementów świata przedstawionego. Jego scenariusze są najczęściej jego osobistymi wypocinami literackimi, choć nie ucieka też od (bardzo luźnych) adaptacji książek i mitów. Jeden z twórców studia Ghibli, nazywany ‘japońskim Disneyem, obecnie najbardziej znanego studia filmowego Japonii, twórca takich arcydzieł jak ‘Spirited Away: W Krainie Bogów’ (które zdobyło Oscara, tak na marginesie), ‘Ruchomy Zamek Hauru’, ‘Księżniczka Mononoke’… Mogłabym wymieniać. I wymieniać. Powiedzmy sobie krótko – to człowiek, którego pasją jest tworzenie filmów. I jest w tym wybitnie dobry, tak że każdy z jego pełnometrażowych filmów był mniejszym lub większym sukcesem.

Znane logo studia Ghibli
Na pewno jednym z powodów, dla których studio Ghibli i jego twórca cieszą się takim poważaniem wśród miłośników kinematografii (i tych pretendujących do roli znawców, jak i tych, którzy po prostu lubią sobie czasem coś zobaczyć), jest rysunek. Na pierwszy rzut oka – prosty, dość oklepany styl mangi: duże oczy, ostra kreska, włosy złożone z pojedynczych i ostro zakończonych pasemek… Niby nic specjalnego, ale Miyazaki w interesujący sposób potrafi operować barwą i materiałami pojawiającymi się na ekranie. W mistrzowski sposób potrafi też wykorzystywać przestrzeń jako element przedstawionego świata – pejzaże ciągnące się po horyzont, pola czy morza, naprawdę dają poczucie niezmierzonej pustki, a niektóre filmowe pomieszczenia czy tunele wywołują nieprzyjemnie klaustrofobiczne uczucia. Przestrzeń nie jest tylko tłem; jest elementem opowieści. Intrygujące graficznie są też steampunkowe machiny, jakie często przewijają się przez jego filmy – majestatyczne, fantastycznie nieprawdopodobne i monumentalne.

Ale jednocześnie grafika jest też i najsłabszym punktem jego filmów – głównie z powodu pewnej powtarzalności motywów. Oczywiście lubimy ‘znaki rozpoznawcze’ twórców filmowych – czarno-białe robaki/węże u Burtona, chociażby (‘Beetlejuice’, ‘Gnijąca Panna Młoda’, ‘Miasteczko Halloween’), ale w przypadku Miyazakiego postaci i miejsca są prawie identyczne. Oglądając ‘Laputę’ i ‘Ruchomy Zamek Hauru’ dostrzeżemy niejeden taki sam krajobraz i niejedną taką samą budowlę, zapewniam.

"Mój sąsiad Totoro"
A jak już mówimy o ‘tle’ opowieści, czyli wszystkim poza scenariuszem (o tym za chwilę, bo to zdecydowanie najciekawsze) warto wspomnieć o znakomitej muzyce napisanej przez Joe Hisaishi’ego. Tak jak Burton ma swojego Elfmana, tak samo i Miyazaki ma swojego ukochanego kompozytora który robi muzykę do wszystkich (a na pewno do tych najważniejszych) jego filmów. Spokojne, wyważone i nie nachalne aranżacje subtelnie podkreślają wydarzenia na ekranie, jednocześnie nie odrywając uwagi widza od akcji. I wpadają w ucho, niczym motyw przewodni Harry’ego Pottera (Hedwig’s Theme, jakby ktoś nie wiedział o co chodzi). Po jednokrotnym zobaczeniu ‘Ruchomego Zamku Hauru’, pomimo że nie zwracałam wtedy zbytniej uwagi na muzykę, byłam w stanie zanucić motyw – a to się rzadko zdarza. No i nie jest aż tak bardzo powtarzalna – może to tylko moje odczucie, ale jakkolwiek lubię Johna Williamsa, tak po wysłuchaniu kilku jego soundtracków muszę przyznać, że się powtarza. I to bardzo. Hisaishi zdołał natomiast uchronić się od tego i serwuje za każdym razem coś nowego. W ‘Moim sąsiedzie Totoro’ były to niepokojące, rozedrgane dźwięki … keyboarda (pewnie były to różne instrumenty, ale miało to w sobie posmak kogoś eksperymentującego z tymi różnymi dziwacznymi zaprogramowanymi instrumentami, ni to klawiszowymi, ni dzwoneczkowymi). W ‘Ruchomym Zamku Hauru’ był to fortepian i delikatne klawiszowe solówki. W ‘Lapucie’ prym wiodły smyczki z lekką pomocą dzwonków. Pomimo punktów wspólnych między soundtrackami są one niepowtarzalne i rozróżnialne.

"Laputa" - piękny przykład tych steampunkowych klimatów
I teraz clou – scenariusz i wymyślone światy Miyazakiego. Bo grafika i muzyka to dodatki, a prawdziwa wartość tych filmów i powód dla którego nie możemy oderwać oczu od ekranu jest siła jaka emanuje z opowiadanych historii. Na pierwszy rzut oka są one straszliwie sentymentalne i mają w sobie bardzo mało humoru. Miyazaki wydaje się całkowicie odarty z umiejętności sformułowania żartu, który współgrałby z jego dramatycznymi opowieściami; upycha więc na siłę głównie sytuacyjny, nawet slapstickowy humor, najczęściej wnoszony przez postaci drugo i trzecioplanowe. (Bracia – piraci w ‘Lapucie’ są tego doskonałym przykładem; ich wybryki, narzekania na mamusię itd. mogą wywołać nie tyle śmiech, co wytrzeszcz oczu). Główni bohaterowie są najczęściej ponad to i z ich ust nie usłyszycie śmiesznego żartu choćby się waliło i paliło. Ale. No właśnie, ale nawet ja, która nie obejrzałam nigdy po raz drugi Władcy Pierścieni bo był zbyt ‘smętny’, która filmy ocenia na podstawie ilości autoparodiujących się fragmentów … tego na początek nie zauważyłam. Historia jest po prostu zbyt wyważona, aż do ostatniego momentu dramatyczna i pełna zwrotów akcji. Po spokojnym i często sielankowym początku (uwaga na wyjątki, które wyjątkami nie są – ‘Laputa’ i ‘Ksieżkniczka Mononoke’, które zaczynają się Hitchcockowskim trzęsieniem ziemi, ale potem znów zwalniają jakby zawstydzone pierwszym wybuchem i z powrotem wpisują się w sielankową konwencję) następuje powolne, spokojne i równomierne przyśpieszanie, aż do mementu w którym zbiegają się wszystkie wątki (o niektórych nawet żeśmy wcześniej nie wiedzieli) i w którym widz uświadamia sobie, że siedzi na skraju fotela obgryzając paznokcie. Powoli budowane napięcie rozładowuje się nagle i dopiero wtedy można zauważyć że przez cały czas tempo przyspieszało. Nie ma irytujących zrywów, w których nie dzieje się nic a potem nagle wszystko; postęp jest połówką paraboli, a nie dziwacznym zygzakiem.

Uwagę zwracają głównie postaci – w przeciwieństwie do filmów disnejowskim nie ma tu bowiem wyraźnej granicy dobra i zła. Albo inaczej – nie ma tu właściwie jednoznacznie złych bohaterów. Może, może agent specjalny z ‘Laputy’. Ale tak naprawdę to wszystkie postaci mają swoje motywy, często szlachetne albo chociaż naprawdę zrozumiałe, mają swoje marzenia i mrzonki., tak że trudno je uznać za do czpiku kości mroczne. A nawet jeśli na początku mamy wrażenie, że ‘ocho, ten to będzie schwarzcharakter’… to i tak na końcu okaże się, że jest on po stronie dobra, a przynajmniej że nie jest po stronie zła. Najlepszym przykładem będzie tu Lady Eboshi, która owszem, zbija duchy lasu co zmienia je w demony (no dobrze, obejrzycie ‘Księżniczkę Mononoke, zrozumiecie), ale jednocześnie pomaga trędowatym i wykupuje z domów publicznych prostytutki, dając im pracę i szacunek. Wszystko co robi, robi właśnie dla swoich ludzi… A nie z powodu jakiegoś diabolicznego planu przejęcia wszechświata.

Księżniczka Mononoke ma więcej wspólnego z Leią
niż Śnieżką... 
A zostając przy Lady Eboshi i innych kobietach z filmów Miyazakiego – jest on jednym z niewielu reżyserów, którzy potrafią wykreować prawdziwe silne postaci kobiece. Prawdziwe – to znaczy nie takie, które znają kilkadziesiąt sztuk walki i potrafią naprawić samochód (w bikini, oczywiście, bo to najlepszy ubiór do umazania smarem), ale jak tylko dosięgnie ich fala feromonów roztaczana przez ubermęskiego głównego bohatera, to padną mu do nóżek (patrz – Bond) i będą reagować piskiem na wszystko poczynając od myszy, na kosmitach kończąc. Nie – jego bohaterki grają w jednej lidze z mężczyznami, czasem nawet w wyższej, jednocześnie nie będąc facetami z dorysowaną sukienką. To miłą odmiana od Hollywoodzkich superprodukcji w których bohaterki są jedynie tłem i elementem narracji dla akcji i głównego bohatera. Ale to temat na osobny artykuł. (Jeśli kogoś interesuje bardzo rozbudowana teoria na temat roli kobiety w kinie proponuję odwiedzić www.OverthinkingIt.com, albo przeanalizować ten graf… lub poczekać trochę, gdyż zamierzam się o tym rozpisać w najbliższym czasie). Kobiety Miyazakiego są silne psychicznie, niezależne, zaradne i są w stanie poradzić sobie same – i dzięki temu nie zasługuje moim zdaniem na miano ‘japońskiego Disneya’. Księżniczka Disneya a księżniczka Miyazakiego… niebo a ziemia.

Ale zejdźmy już z tematu kobiet w kinematografii – jako samozwańcza feministka (ale w biustonoszu i na obcasach…) mogłabym o tym mówić godzinami, rozpływając się przy okazji nad głębią filmowych kobiet Miyazakiego. A tutaj o uwagę wołają inne elementy jego dzieł, równie ważne i równie unikatowe. Jego pełne magii i niezwykłości codzienne światy, chociażby, i powiązanie człowieka z naturą. Każda z opowieści przez niego snutych jest przesiąknięta duchami, demonami czy bogami; dzięki szacunkowi im okazywanemu mogą być przychylni, ale bywają całkiem obojętni lub wręcz wrodzy. Nie ma jasnych zasad ponadnaturalnej pomocy (to nie automat ‘wrzuć monetę’ jak pokazywana jest Moc w wielu innych filmach i opowieściach!), a dzięki temu znów uciekamy od utartych schematów. Przy okazji pokazują też, że jednak jest jakiś związek między człowiekiem a przyrodą; nie robią tego w sposób nachalny (no dobrze, może „Księżniczka Mononoke” robi to łopatologicznie, przyznaję) ale bardzo naturalny i przyjemny do oglądania. ‘Ekologia’:tak. ‘Ekologiczne’ pranie mózgu: nie. *

Barwne światy Miyazakiego, "Spirited Away"
I to suma tych wszystkich elementów, połączona ową liryczną, spokojnie i jednostajnie przyspieszającą narracją sprawia, że filmy Miyazakiego są klasą samą w sobie. Zostajemy bez pamięci wciągnięci w środek epickich zmagań dobra… z szarością, codziennością i obojętnością. I możemy spokojnie wybaczyć reżyserowi to, że często zapomina o pobocznych wątkach, albo że stosuje zupełnie nieprawdopodobne ‘deus ex machina’, bo zapewni nam dobre półtorej godziny zatracenia w świecie pełnym magii, niezwykłości i bohaterstwa, świecie całkowicie niesztampowym i niebanalnym. A na koniec – czy Miyazaki zasługuje na miano ‘japońskiego Disneya’? Moim zdaniem – nie, zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Disney zmienił rynek bajek dla dzieci i filmów familijnych; stworzył podwaliny współczesnej animacji. Miyazaki robi po prostu (tylko i AŻ) dobre filmy. A jeśli weźmiemy słowo ‘disney’ jako abstrakcyjny koncept firmy robiącej najbardziej znane w świecie animacje… to też nie. Bo jeśli filmy Disneya są jasnymi i prostymi historyjkami o wyższości dobra nad złem (zabierzcie gadające zwierzątka, często genialne piosenki… i zostaniecie z mało oryginalnym i nieapetycznym szkieletem; w sumie – nie róbcie tego), tak Miyazaki tworzy światy odrębne, rządzące się swoimi prawami i bez jasnych granic.
I po namyśle stwierdzam, że cały ten artykuł można zastąpić jednym zdaniem: Miyazaki tworzy genialne filmy, które każdy kinomaniak znać powinien. Kropka.


* cudzysłów jak najbardziej zamierzony. Słowo ‘ekologia’ jest równie bezmyślnie i niezgodnie ze swoim prawdziwym znaczeniem używane co ‘ku**a’. I ostatnimi czasy równie często i chętnie. 

1 komentarz: