Jego radiowego głosu nie sposób nie rozpoznać, podobnie jak jego unikatowo obłej sylwetka pojawiającej się czasem na telewizyjnym ekranie. Wojciech Mann, bo o nim tutaj mowa, udzialeał się dotychczas literacko jedynie w Gazecie Wyborczej, w rubryczce"Dużego Formatu" Monday Maniac, jedynej (no, oprócz krzyżówki i krótkiej notki o historii) jaką czytywałam z regularnością zegarka - ale niedawno popełnił swoisty precedens wydając na świat krzykliwie pomarańczową książkę "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą".
W założeniu wydawcy miała to być chyba autobiografia, ale gdzieś na linii wydawnictwo - Mann musiał działać głuchy telefon... co chyba wyszło wszystkim na dobre. "RockMann" to bowiem genialna książeczka o muzyce i Mannie - opowiesć o pasji, miłości, zaangażowaniu, i wpływie jakie wzajemnie na sobie mieli. Można by rzec, że to prawie romans, tyle że zamiast sexu jest sax.
Całość napisana jest z właściwą autorowi werwą, autoironią i humorem, co dodatkowo umila lekturę już i tak fascynującej książki, bo przyznać trzeba, że muzyczny życiorys naszego ulubionego dziennikarza to perełka sama w sobie. Książka to zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla miłośników muzyki starszej daty - choćby dla smaych opisów wybryków The Animalsów, Teddy’ego Wilsona czy Johny'ego Casha, jakich świadkiem był w swoim czasie Mann. Jedynym mann-kamentem jest tu mała objętość ksiązki i kilka ostatnich rozdziałów napisanych chyba na kolanie w przeddzień oddania do druku... ale i tak jest to książka świetna.
Pełną recenzję na Granicach przeczytajcie TUTAJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz