czwartek, 25 listopada 2010

Sherlock Holmes and the Secret Weapon

Na długie, zimowe wieczory najlepsze są potworne, strare filmy. Na YouTube można znaleźć ich wiele... Ale jak to bywa, ja znalazłam Sherlocka Holmesa z roku 1943 - gdzie Basil Rathbone wcielił się w rolę THE detektywa, apodyktycznego i całkiem nieźle ubawionego całą sytuacją, a mój znienawidzony Nigel Bruce wciąż usiłował u jego boku grać Watsona. Tym razem, jak na fim z poczatku lat czterdziestych przystało, walczą z nazistami poprzez zabawę w firmę ochroniarską 24/7 nad szwajcarskim naukowcem, który ma sprzedać rządowi brytyjskiemu patent na znakomity celownik do bombowców. Oczywiście mamy tu wszystkich, których znamy i kochamy, czyli nie dość, że nasze Dynamic Duo, to jeszcze Inspektora Lestrade'a i diabolicznego Moriarty'ego...  A sam film może zapewnić 68 minut całkiem niezłej zabawy.



Zanim zaczniecie się zastanawiać, czy obejrzeć, po co i dlaczego, to muszę powiedzieć, że na pewno nie zrobicie tego dla jakości. Ale cała reszta miło zaskakuje. Oprócz tego, że Rathbone jest jednym z trzech 'klasycznych' Holmesów, których każdy fan znać i kochać powinien, mamy tu jeszcze całkiem porządną akcję, oczywiście jak na film z lat czterdziestych przystało, a i scenariusz nie jest najgorszy.

Rathbone w swojej roli jest arogancki, pewny siebie, a i potrafi oddać dystans, jaki przejawia Holmes do otaczajacej go rzeczywistości, więc możemy na własną rękę (oko?) zobaczyć, dlaczego jego interpretacja została zaliczona do klasycznych. Nie wiadomo natomiast dlaczego równie klasyczna jest kreacja Doktora JW - tak, proszę państwa, Nigel Bruce to ten, o którym wspominałam w "Na tropie Wielkiego Detektywa" jako uosobieniu 'głupiego Watsona'. Uśmiecha się w sposób przywołujący na myśl nabyte w wyniku oglądania dziwnych kreskówek upośledzenie umysłowe, wypowiada się czasem niczym egzaltowana nastolatka,  by potem przejść na drugą stronę skali i udawać staruszka z demencją. Watson po prostu irytuje całkowitą ignorancją i głupotą, ale jednak da się go oglądać... nawet z pewną przyjemnością.

A to dzięki humorowi - bo tego ci tutaj dostatek. Osobiście należę do osób zaśmiewających się do łez na najpoważniejszych nawet filmach (na "Obywatelu Kane" o mały włos się nie udusiłam kłaczkiem spod kanapy, pod którą się wturlałam z czystej radości), więc uwzględniłam współczynnik mojej głupawki - i nadal "Secret Weapon" się broni. Holmes i Watson wręcz pojedynkują się na żarty, nie stroniąc od zarówno szermierki słownej (choć to raczej domena Holmesa), jak i sytuacyjnych gagów. Wygrywa, o zgrozo, Watson...

A fabuła i akcja? No cóż, bardziej dziurawa niż szwajcarski ser, który Holmes miał zamiar wziąć ze sobą w pierwszych minutach filmu, wypełniona scenami od czystego surrealizum których mózg staje dęba. No i nikt nie zawracał sobie głowy trzymaniem się tego, co zostało wcześniej pokazane. Ale przecież to kochamy w starych filmach. Co z tego, że szwajcar, Doktor Tobel, raz mówi z niemiecki akcentem (?) a czasem zasuwa po angielsku jak rodowity Londyńczyk! I właściwie czemu Watson i Lestrade  nie mieliby być na supertajnej wojskowej naradzie! Nawet pomimo różnych dziwacznych i mniej dziwnych lapsusów logicznych oraz przwidywaności akcji... film wciąga.

CHodzi tu chyba głównie o dynamikę i 'chemię' między Rathbornem a Brucem. Dotychczas nie bardzo wierzyłam w takie rzeczy, ale tutaj muszę powiedzieć, że oni po prostu ratują film. Nie będę udawać, że "Secret Weapon" to arcydzieło, które trzeba obejrzeć; ale na pewno stanowi pewną odmianę od tych puszczanych w kółko filmów w telewizji i stanowi miły sposób na spędzenie 68 minut. A że przy okazji można się nieźle ubawić...

(Uwaga - jeden z tych filmów, w których Holmes mówi owe "Elmentary, my dear Watson" - i trudno mu się zresztą dziwić!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz