sobota, 13 listopada 2010

Na Tropie Wielkiego Detektywa

Mało jest tak znanych i tak rozpoznawalnych postaci jak Sherlock Holmes: genialny Londyński detektyw, uosobienie logiki i badawczego umysłu, pionier nowożytnej kryminalistyki i gwiazda zarówno kina, jak i telewizji – są nawet ludzie szczerze przekonani, że jest on postacią historyczną, a nie jedynie wymysłem niedocenianego autora historycznych epopei. Bohater stworzony przez sir Arthura Conana Doyle’a na stałe zagościł w naszej kulturze, rozbudzając wyobraźnię niezmierzonych mas ludzkich z całego świata – w tym także i mojej skromnej osoby. Dlatego też, napędzana lekką obsesją, postanowiłam nie ograniczyć się tylko do oglądania filmów i czytania opowiadań, ale i zajrzeć też głębiej w tą norę by znaleźć prawdziwe oblicze naszego Wielkiego Detektywa. Więc, mój drogi czytelniku, zagłębmy się w to, co nie do końca elementarne i wyruszmy tropem Sherlocka Holmesa.



Narodziny bohatera

Zacznijmy więc od początku, czyli osoby, która popełniła Sherlocka Holmesa – sir Arthura Conana Doyle’a, urodzonego w stolicy Szkocji pisarza o wielkich aspiracjach. Początki jego żywota nie zapowiadały zawrotnej kariery jaka przypadła mu w udziale: choć urodzony w szlacheckiej rodzinie nie miał łatwego życia. Jego ojciec, Charles, miał pewne problemy z alkoholem, a raczej tylko z pochłanianiem jego coraz większych ilości problemów nie miał – pijany często znęcał się nad swoją żoną i dziećmi. Młody Arthur, by nie stał się przypadkiem ofiarą jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, został szybko wysłany do szkoły z internatem, gdzie spędzał dosłownie cały rok, z wakacjami i przerwami świątecznymi włącznie. I tu zaczyna się przygoda z Sherlockiem Holmesem – jednym z jego szkolnych kolegów był bowiem J. Moriatrty, przyjemny z twarzy chłopaczek przejawiający podobno talent matematyczny i przyrodniczy. Jednak tak naprawdę nasz detektyw narodził się na Uniwersytecie Edynburskim, na wydziale medycyny, gdzie wykładał jeden z najniezwyklejszych ludzi swoich czasów, dr Joseph Bell, dla którego podstawą wszelkiej wiedzy była uważna obserwacja i na jej podstawie wysuwanie daleko posuniętych wniosków. Jego brak poszanowania dla uczuć innych i używanie rozumu stały się potem udziałem Holmesa, tak samo jak metoda indukcji, wciąż błędnie określana w kolejnych publikacjach ‘dedukcją’. Sherlock wychodził od szczegółów i na ich podstawie tworzył jeden ogólny obraz, a nie odwrotnie.

Z wydziału medycyny w Edynburgu pochodzi też druga, równie ważna w powieściach Doyle’a postać – dr John H. Watson, dzielny przyjaciel, biograf i współlokator detektywa. Jednym z zatrudnionych tam w tym czasie lekarzy był bowiem Patrick H. Watson, weteran walk na wschodzie…

Jednocześnie z rozwijaniem swojej medycznej kariery, Doyle próbował wyrobić sobie literacką markę. Marzyły mu się historyczne epopeje, spisywane ku pokrzepieniu serc i rozwojowi przyszłych pokoleń, ale by podczas długich i żmudnych poszukiwań faktów i opowieści do swoich przyszłych powieści wyrobić sobie kontakty i nazwisko, postanowił opublikować coś lżejszego, zainspirowanego przeczytanym podczas podróży do Ameryki opowiadaniem Edgara Allana Poego o detektywie Dupinie. I tak oto w roku 1887, na Gwiazdkę, ukazało się “Studium w szkarłacie”, pierwsza z 60 (!) historii o Sherlocku Holmesie – początek kariery Doyle’a, i początek jego klątwy.

Ciekawy przypadek Sherlocka Holmesa

Co właściwie sprawiło, że postać Sherlocka Holmesa ‘zaskoczyła’ i zdobyła sobie taką popularność, a nie zginęła pośród setek innych, półzapomnianych postaci z powieści i opowiadań publikowanych w tamtych czasach na potęgę w każdym brukowcu sprzedawanym przez zabieganych młodych gazeciarzy? Czemu to akurat Sherlock Holmes, a nie jego literacki pierwowzór Auguste Dupin zawładnął wyobraźnią milionów czytelników na całym świecie?

Moim zdaniem, bo każdy kto choćby przez chwilę zajmował się tym problemem ma swoją jedyną słuszną teorię, Doyle potrafił w przeciwieństwie do Poego stworzyć wiktoriański komiks Marvella. Sherlock Holmes jest superbohaterem, nie oszukujmy się – jego zmysł obserwacji, uzdolnienia dedukcyjno – indukcyjne, mózg o pojemności mierzonej w terabajtach, to wszystko było dla wiktoriańskich czytelników równie fascynujące co regeneracyjne umiejętności Wolverina dla współczesnych. Teraz trudno może to sobie wyobrazić, ale tylko i wyłącznie dlatego, że jesteśmy już od ponad stu lat przyzwyczajeni do detektywów zgadujących wiek mordercy po odcisku stopy czy popiele w kominku. Jednocześnie, w przeciwieństwie do całkowicie zimnego i nieludzkiego Dupina, Sherlock przejawia nie tylko superzdolności, ale i całkowicie ludzkie przywary. Nie wie, że ziemia kręci się wokół słońca; bierze narkotyki; sprząta dwa razy do roku (jak dobrze pójdzie). I do tego jest nonkonformistycznym dżentelmenem nic sobie nie robiącym z konwenansów. Czy już w głowie stają nam sceny z Iron Mana z Downeyem Jr.? Wybitny geniusz, z masą szkodliwych przywar, robiący to, co chce, a nie co wypada. Oczywiście nie jest to w połowie tak widoczne jak w obecnych adaptacjach komiksów czy samych komiksach, ale musimy wziąć poprawkę na czasy, w jakich “Studium w szkarłacie powstawało” – wiktoriańska Anglia nie była zbyt dobrym miejscem dla latających w stalowych kombinezonach właścicieli przemysłowych imperiów.

Innym powodem jest też fakt, że powieści Doyle’a pojawiły się w momencie, kiedy tworzyła się kryminalistyka z prawdziwego zdarzenia. Końcówka XIX wieku to okres, kiedy medycyna sądowa zaczyna się systematyzować; wchodzą pierwsze systemy opisywania podejrzanych i prowadzenia kartotek; tworzy się batalistyka. W latach czterdziestych tego samego wieku, kiedy swoje opowiadania wydawał Poe kryminalistyka i nowoczesne metody policyjne były jeszcze w powijakach i kwiliły żałośnie, za Doyle’a natomiast zaczynały już raczkować i mówić ‘papa’. Czytelnicy przygód Sherlocka mieli już pewne pojęcie co do skuteczności nowych metod, a przez to lepiej przyswajali zawarte w opowiadaniach treści.

Zresztą jak powiedział sam Holmes: “był on [Dupin] dość miernym typem. Ten jego trick, gdy po kwadransie milczenia wdziera się trafną uwagą w myśl przyjaciela, jest bardzo efektowny, ale i powierzchowny. Niewątpliwie miał on genialne zdolności analityczne, ale nie był takim fenomenem, jak Poe sobie wyobrażał.”  Ironia bywa czasem ironiczna, jak mówią klasycy.
Nie ufać telewizji!

Kiedy mówimy o Sherlocku Holmesie na myśl przychodzi nam wysoki mężczyzna o orlim nosie, z lupą, w dziwnej czapeczce (nazywającej się tak naprawdę deerstalker), z fajką w zębach i z lekko przytępawym doktorem Watsonem za plecami. No cóż, o nie do końca tak. Bo jeśli jeszcze orli nos,  lupa i fajka mają  rację bytu, m.in. dzięki znakomitym i włączonym do kanonu opowieści ilustracjom z ‘The Strand’, gdzie ukazywały się kolejne opowiadania o Holmesie, tak słynny płaszcz, czapka i stetryczały głupek wykrzykujący “Niesamowite, mój drogi Holmesie!” – zdecydowanie NIE.

Ta twarz będzie najlepszym komentarzem
Nie będę się tutaj rozpisywała o Johnie Watsonie i jego błędnych przedstawieniach, bo to materiał na drugi artykuł, który być może kiedyś nawet popełnię. Wystarczy powiedzieć, że nie był on Robinem dla swojego Batmana, tylko raczej, trzymając się już analogii z Iron Manem, Pepper Potts: tą racjonalną, spokojniejszą stroną w znajomości, która ze wszystkich sił stara się utrzymać jakoś przy życiu tą genialniejszą ale i z leksza samobójczą część duetu. Ów ‘głupi Watson’ pojawił się tak naprawdę dopiero w latach czterdziestych XX wieku, wraz z aktorem Nigelem Bruce’m, który za cel postawił sobie zrobienie z Watsona postaci lekko niedorozwiniętej… co skutecznie się mu udało.

Ale czapka i płaszcz domagają się krótkiego komentarza – prawdziwy Sherlock Holmes nie nosiłby czegoś takiego, w każdym razie nie w mieście. I jedno bowiem, i drugie to ubranie przeznaczone na polowania (jest w tym sens i logika, żeby czapeczka ta nazywała się ‘deerstalker’, a nie jedynie wymysł producenta konfekcji męskiej), ale nawet jeśli łapanie przestępców zaliczymy do tej szerokiej kategorii… było to po prostu ubranie wiejskie. Noszenie czegoś takiego w wiktoriańskim Londynie równałoby się pójściu do pracy w biurze w gumofilcach i flanelowej koszuli. Oczywiście teraz można mi tu wypomnieć moje własne słowa o nonkonformizmie, ale przebiję to asem z rękawa – w żadnym opowiadaniu nie ma mowy o takim nakryciu głowy, ani o takim płaszczu. Dwa razy jest mowa o czapce z klapkami na uszy – która mogła, ale nie musiała, być deerstalkerem, przy czym za każdym razem rzecz dzieje się na głębokiej prowincji.

Inne jest też zachowanie filmowego Holmesa i jego książkowego pierwowzoru. Znacząca część dostępnych obecnie adaptacji (nie licząc dwóch najnowszych) ukazuje Sherlocka jako osobę zdyscyplinowaną, spokojną, pozbawioną poczucia humoru, niemożliwie wręcz skupioną i cichą. Ojej, przepraszam, ale to nie tak. Holmes był wiecznie niespokojny, lekko psychopatyczny (na pewno maniakalno – depresyjny), ciągle poszukujący nowych wrażeń. Włóczył się po palarniach opium, zaczepiał bezdomnych, znał dobrze cockney, chodził do najgorszych dzielnic szukać informacji i nowych spraw… Ba, sama Baker Street nie leżała w dobrej i respektowanej dzielnicy, tylko w miejscu o wątpliwej sławie. Więc nie, Sherlock Holmes z naszych wyobrażeń to nie ta postać, o której pisał Doyle. Choć trzeba przyznać, że on sam nie wiedział, o czym chce pisać…

Autor morderca

Feralny wodospad był trochę jak pewien
most dla Kapitana Kirka...
Doyle nienawidził Sherlocka Holmesa do tego stopnia, że zdołał go nawet zamordować rękami profesora Moriarty’ego… ale nasz wielki detektyw nie został pokonany nawet przez własnego twórcę i jak feniks powstał z popiołów (jak syrenka powstał z odmętów wodospadu?). Sam pisarz był osobą nadzwyczaj ambitną – jego aspiracje zawierały w sobie dzieła o wiele poważniejsze niż detektywistyczne powiastki ku uciesze czytelników The Stranda i były raczej historycznymi epopejami, wynikami długich i żmudnych studiów. Dlatego też w 1893 roku postanowił przerwać przygodę z detektywistyką i zaoszczędzony w ten sposób czas przeznaczyć na pisanie dzieła swojego życia. O naiwności! Matka autora wypłakiwała mu się w ramię, prosząc o przywrócenie do życia nieszczęsnego detektywa, wydawca The Strandu pokazywał mu wykresy z pionowym wręcz spadkiem sprzedaży, fani słali mu listy z pogróżkami… Nawet wydanie “Psa Baskerville’ów” nie ugłaskało spragnionej krwi publiki, tak że na początku XX wieku Doyle ugiął się pod presją, i nagle oto okazało się, że Sherlock ocalał jakimś całkowicie niemożliwym zbiegiem okoliczności, wiążącym się z nałożonymi tyłem do przodu butami (co, po osobistym wypróbowaniu, uznałam za rażący przyczynek do traktowania tego wytłumaczenia w kategoriach science fiction). Kolejny przyczynek do traktowania “Sherlocka Holmesa” jako protoplasty komiksów Marvella…

Jak cię widzą…

Jeremy Brett w swojej życiowej roli
Pierwszą adaptacją opowieści o Sherlocku Holmesie była napisana przez Doyla sztuka, wystawiona w 1897 z długo utrzymującym prym jako jedynym właściwym odtwórcą roli Holmesa Williamem Gillette. Od tamtego czasu pojawiło się ponad 200 adaptacji, więc opisanie wszystkich byłoby tu stratą miejsca, czasu i pikseli. Filmowano nie tylko, z większą bądź mniejszą dbałością o szczegóły, oryginalne opowiadania Doyle'a, ale również zadawano sobie trud wyprodukowania przygód całkowicie nowych i mających bardzo niewiele wspólnego z oryginałem (chociażby "Sherlock Holmes and the Secret Weapon", gdzie nasz ukochany detektyw jak każdy szanujący isę bohater kina akcji walczy z Nazistami...) oraz licznych pastiszów i parodii (niezapomniane "Przygody mądrzejszego brata Sherlocka Holmesa" od tych samych ludzi, któzy stworzyli klasyk "Młody Frankenstein"). Doczekaliśmy się wersji z Watsonem rodzaju żeńskiego, Sherlockiem walczącym z uzależnieniem za pomocą psychoanalizy i ich nastoletnich 'ja' rozwiązującch sprawy w internacie.

Tylko jeden raz pokuszono się o próbę sfilmowania wszystkich 60 oryginalnych historii Doyla, z klasyczną teraz i szeroko wielbioną rolą Jeremy'ego Bretta, aktora o lekko wampirycznym wyglądzie, któy zdołał przedstawić ową genialną i nienaturalną energię Holmesa. Niestety nie dożył on ukończenia tego wiekopomnego dzieła, pozostawiając po sobie jedynie 41 odcinków serialu, będącego teraz cąłkowitym klasykiem dzięki, chociażby, scenom z Bożego Narodzenia, gdzie znacząco ignorując przywleczoną przez Watsona choinkę, pointuje ich dyskusjęna temat 'obyczajów' i 'co wypada' przyozdobieniem bombkamiswojego zestawu chemicznego. Do innych godnych zapamiętania osób, jakie wcieliły się na przestrzeni lat w rolę Holmesa (a było takich 75, co zasłużyło sobie na wpis do Księgi Rekordów Guinessa) zaliczyć można (uwaga): Christophera Lee, Leonarda Nimoya, Johna Cleese'a, Ruperta Everetta, Rogera Moore'a czy Iana Ritchardsona.

Ostatnimi czasy widać powrót do 'korzeni' w adaptacjach przygód detektywa: tak jak na początku lat dziewięćdziesiątych powstawały potworki w stylu "Sherlocka Holmesa w San Fransisco", tak teraz dwie najnowsze adaptacje, "Sherlock Holmes" z 2009 i "Sherlock" BBC (o którym już się rozpisywałam) może są ciałem dość odległe od swojego pierwowzoru, jednak o wiele lepiej łapią ulotnego ducha wolomyślicielskiego i niespętanego żadnymi konwenansami detektywa, którego metody były równie nieprzewidywalnie ninkonformistycznie, co podejście do życia społecznego. Ukłonem w stronę książek są choćby obecne w obydwu filmach sceny z Sherlockiem strzelającym z nudów do ściany, które to są wzięte wręcz żywcem z któegoś (nie pomnę niestety, którego) opowiadania Doyle'a.

(A do tego mogę z zadowoleniem stwierdzić, że wspaniała kreacja Roberta Downey'a Jr. w filmie z 2009 roku pięknie wpisuje się w moją teorię o 'wiktoriańskim Iron Manie'.)

Napisy końcowe

Sherlock Holmes nie powiedział jeszcze ostatniego słowa: nie po to udało mu się przetrwać mordercze zakusy własnego autora by teraz skonać w potworkach z rodzaju "Sherlocka Holmes'a w XXII wieku". Liczne opowiadania (Zagadka Kuby Rozpruwacza pióra Pilipiuka), książki (Sherlock Holmes. Nieautoryzowana Biografia), powieści (nie pomnę tytułu, ale była książka o Holmesie na emeryturze, spotykającym zaskakująco inteligentną dziewczynę... i tak dalej), filmy (muszę wymieniać?), gry planszowe i komputerowe, komiksy, żeby nie wspominać już o nawiązaniach czy rolach epizodycznych... Wielki detektyw nadal rozpala do czerwoności wyobraźnię szerokiej publiki. Ba, są tacy, któzy są przekonani, że Dr House to jedna z wielu przeróbek i podróbek detektywa, tyle że umiejscowiona w szpitalu a nie na ulicach Londynu.

Dlaczego?

Odpowiedzi można szukać w wietrze, jak śpiewał Dylan, ale myślę, że to wszytsko przez poszukiwanie porządku w naszym nieuporządkowanym świecie. Logika, rozum i dedukcja dają nam poczucie porządku w otaczającej rzeczywistości, naet jeśli posługuje się nią nadzwyczaj dziwaczny i nieuporządkowany człowiek.

Jeśli chcecie dowiedzieć się wiecej, polecam ten krótki dokument:
natomiast gratką dla fanów starsych filmów i Christophera Lee będzie krótki (40 minut) przewodnik po licznych adaptacjach przygód Holmesa:

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny wpis i aż dziwię się, że nikt go do tej pory nie skomentował. mam właściwie ochotę dodać cie do naszej blogrolki, ale nie jestem pewna, czy blog jest dalej prowadzony.

    OdpowiedzUsuń